Jak znaleźć pracę i nie zwariować? Moja rekrutacja do Ragnarson

Jak znaleźć pracę i nie zwariować? Moja rekrutacja do Ragnarson

Poszukiwanie pracy to proces trzymający w napięciu jak wielosezonowy serial. Każda firma, z którą rozmawiasz, to osobny sezon. Są zauroczenia, zwroty akcji, rozczarowania, dramaty i sukcesy. Zaczynasz, więc chcesz dobrnąć do końca, mimo że czasem w morzu różnych ogłoszeń ta podróż zaczyna przypominać serialowy tasiemiec. Czasem pomiędzy poszczególnymi etapami procesu rekrutacyjnego czas jest tak długi, że zapominasz, co było w poprzednim odcinku (korzystając nadal z serialowej analogii).

Zdarza się, że zderzasz się z niekompetencją, brakiem feedbacku, rozwlekaniem procesu w nieskończoność, porzuceniem w trakcie bez słowa (ghosting?) czy nawet brakiem kultury. Wiem to, bo takich historii słyszałam w swojej pracy setki i sama przez takie historie przeszłam całkiem niedawno.

Oczywiście, nie każda firma tak funkcjonuje, ale niestety, nadal dbałość o candidate experience to dla wielu firm żaden priorytet. A szkoda, bo kiedy trafiamy na kandydata, który ma w czym wybierać, to właśnie jego doświadczenia z procesu mogą okazać się kluczowe.

Kiedy szukałam dla siebie nowego miejsca, Ragnarson był jednym z sezonów tego serialu. Ogłoszenie, które przykuło moją uwagę, oryginalny opis firmy, turkusowa organizacja. Coś innego, ekscytującego, wyróżniającego się… Idę w to!

Ten sezon rozpoczynał się od razu mocnym akcentem. Czy wiem, czym jest turkus? Ależ skąd! Czy chcę wiedzieć? No pewnie! Pierwszy etap to rozmowa, nie przepytywanie, odpytywanie, stawianie pod ścianą, a rozmowa, gdzie człowiek poznaje człowieka, ale też organizację, kulturę i rysuje sobie w wyobraźni szkic Ragnarsona.

Później przyszło zadanie. Wymagało ono wysiłku, ale ja lubię wyzwania. Zakasałam więc rękawy, związałam włosy w taktyczny kucyk i stworzyłam coś praktycznego i prawdziwego, po to by móc później porozmawiać o swoim pomyśle z osobami z mojej branży. Ten sezon zdecydowanie nabierał tempa, a ja nabierałam rumieńców.

Kiedy już czułam, że zbliżam się do grande finale, finału sezonu, a może nawet całego serialu, okazało się, że nie będzie tak łatwo. Jak to? Mam mieć jeszcze cztery 30-minutowe spotkania z czterema różnymi osobami z firmy?! Przyznam, że ogarnęły mnie bardzo mieszane uczucia. Dobrze będzie wiedzieć, z kim będę pracować, ale poczucie bycia castingowaną nie do końca przypadło mi do gustu. Na szczęście wszystko potoczyło się ekspresowo. Można powiedzieć, że wszystkie te odcinki miały swoją premierę w przeciągu zaledwie kilku dni, więc nie zdążyłam rozkręcić się w swojej irytacji. I słusznie.

Okazało się bowiem, że to istny game changer. Pamiętasz, jak pisałam o pierwszej rozmowie, która pozwoliła mi narysować szkic firmy? Te spotkania z członkami zespołu, tak zwany cultural fit, nadały mojemu szkicowi kolorów, pozwoliły dorysować detale. Poznałam ludzi, z którymi miałam potencjalnie pracować w jednej organizacji i nagle ogarnęło mnie poczucie, że chętnie pracowałabym z nimi nad wspólnymi projektami.

Moja irytacja dostała pstryczka w nos i uciekła, a zastąpiło ją poczucie spokoju co do tego, z czym ewentualnie będę musiała się mierzyć na co dzień. Okazało się, że ten zwrot akcji był ostatnim w tym sezonie. A ten sezon był ostatnim sezonem tego serialu.